Ja też o tym nie wspominałem, umyślnie, z kilku powodów. Artykuł ten był przede wszystkim adresowany do grenlandzkiego odbiorcy, który rozumie specyfikę tego kraju. Pisanie go było związane z ogromnymi emocjami, niestety jedynie negatywnymi, a tłumaczenie na polski wyjątkowo trudne. Zrobiłem to na kilkadziesiąt zasiąść przed ekran komputera i dzisiaj czuję się gotowy podzielić się nim z Wami. Odkrywa on tę ciemną stronę Grenlandii, sytuację, w której brak wyraźnych zasad i nadmierna wolność mogą stać się obciążeniem, a nie przywilejem. Ale ja nie będę tego tekstu dla Was interpretował, sami możecie go przeczytać. A jeśli uważacie go za wartościowy, zapraszam do udostępniania. Chciałbym, by dotarł do jak największej liczby odbiorców.  

 

 

Grenlandzka kultura na sprzedaż

 

Tej kwietniowej niedzieli nie zapomnimy do końca życia. Piękne, słoneczne niebo i wiosenna pogoda z temperaturą tuż poniżej zera; Sisimiut w najlepszym wydaniu. Jak wielu innych mieszkańców naszego miasteczka postanowiliśmy wykorzystać ten piękny dzień przemierzając pobliskie trasy narciarskie.  Nic wyjątkowego, czyniliśmy to wielokrotnie wcześniej przez te 17 lat, które spędziłem w tym zakątku świata. Kaya (9 lat) i ja jechaliśmy na biegówkach, Niviyanę (3 lata) ciągnęliśmy za sobą na sankach. Nasza wycieczka rozpoczęła się tak jak zwykle nad jeziorem Nalunngaurfik gdzie usytułowany jest charakterystyczny ośmiokątny domek potocznie zwany Igloo, na co dzień siedziba lokalnego klubu narciarskiego. Bez stresu i zbędnego pośpiechu przemieszczaliśmy się na wschód, po drodze ochoczo gawędząc z licznie napotykanymi znajomymi. Po około godzinie rodzinnego marszobiegu w końcu wyszliśmy z cienia, który Nasaasaq, najwyższy w okolicy szczyt, rzuca na rząd jezior dostarczających wodę pitną do Sisimiut. Tam, na słońcu, postanowiliśmy zrobić krótką przerwę, zjeść kawałek suszonego mięsa i napić się ciepłej herbaty. 

Miejsce gdzie szlak narciarski biegnie blisko szlaku dla zaprzęgów opuszczających miasto (fot. Adam Jarniewski)

Kiedy zdejmowaliśmy narty, na horyzoncie pojawił się psi zaprzęg. Byłem nieco zaskoczony, że nie podąża wyznaczonym dla nich torem, który znajduje się około 100 metrów od trasy narciarskiej, tylko pędzi w naszym kierunku. Wiedząc jak niebezpieczne są to zwierzęta (niedawno na śmierć zagryzły dwunastoletniego chłopca w Aasiaat) wziąłem Niviyanę na ręce i zaczęliśmy powoli się oddalać, jednak za każdym razem, gdy zmienialiśmy kierunek, psy robiły to samo. Wtedy zdałem sobie sprawę z powagi sytuacji. Psy przejęły kontrolę nad musherem i udały się na polowanie. Na nas. 

Dopadły nas w miękkim, głębokim śniegu.  Nikomu nie życzę znalezienia się z dwiema córkami pośrodku watahy piętnastu grenlandzkich psów zaprzęgowych, w niektórych rejonach Grenlandii wciąż używanych do polowań na niedźwiedzie polarne. Z każdej strony słyszysz ich szczekanie i warczenie, które miesza się z płaczem dzieci i wołaniem “Tato, pomocy!"

Desperacko i instynktownie próbuję chronić swoją trzyletnią córkę przykrywając ją ciałem. Moje możliwości są jednak ograniczone. Psy atakują z różnych stron i trzymają cię w szponach; ich kły zanurzają się w ramiona i szarpią twoje nogi. Aby osiągnąć cel ataku stado działa jak zorganizowana grupa. Psy próbują odciągnąć dziewczynki ode mnie i zadać ciosy w krytyczne miejsca, co róż przepuszczając ataki na szyję. Niektóre psy trzymają cię w swoich szczękach przez długi czas, wstrząsając paszczą, jakby chciały oderwać część twojego ciała. Inne podgryzają cię ostrożnie, jakby tylko chciały odwrócić uwagę od tych mniejszych ofiar. Do złudzenia przypomina to ataki drapieżników w pięknych produkcjach przyrodniczych której do tej pory miałem okazję śledzić jedynie na szklanym ekranie.

W całym tym chaosie właściwie nie czuję bólu. Przynajmniej fizycznego. Adrenalina buzuje we krwi, a wszystko dzieje się bardzo szybko. Nie pamiętam szczegółów, poniekąd cieszę się jednak, że mój mózg nie zarejestrował wielu koszmarnych detali tej tragedii. Pamiętam tylko kilka z nich, na przykład kiedy jeden z psów chwyta moją dłoń, a ja, nie chcąc jej rozszarpać, używam drugiej ręki by otworzyć paszczę i się uwolnić. Ale pies błyskawicznie ponawia atak, tym razem chwytając za przedramię, tuż przy nadgarstku. Mój mózg zakodował też sparaliżowane spojrzenie mężczyzny siedzącego na saniach, nie reagującego na nasze wołanie o pomoc. Dopiero później dowiedziałem się, że to turysta, którzy w sisimiuckim hotelu wykupił relaksującą przejażdżkę w urokliwej scenerii grenlandzkiego interioru. To po późniejszej rozmowie z nim dowiedziałem się o wielu szczegółach tego zajścia oraz o nieporadności właściciela psów podczas całej sytuacji.

To krwawe widowisko trwało około 2-3 minuty. Tylko cudem uszliśmy z życiem. Doświadczeni właściciele grenlandzkich psów zaprzęgowych mówią, że czuwał nad nami anioł stróż. Ci mniej religijni twierdzą jednak, że nie zostaliśmy zagryzieni na śmierć, ponieważ psy tego właściciela są wyjątkowo małe, niedożywione i przemęczone ciągłym wożeniem turystów. Można powiedzieć, że to pewien paradoks: zaatakowały, bo były zagłodzone, ale nie były w stanie dokończyć dzieła, bo były zbyt osłabione. 

Kiedy w końcu udało nam się podnieść, psy atakowały nasze nogi. Próbowały szczęścia nawet gdy w końcu usiedliśmy na saniach, dlatego przez następne kilka minut odganiałem je żelaznym łańcuchem, normalnie używanym do przypinania psów podczas dłuższych postojów. Nie miałem nawet odwagi odwrócić się by sprawdzić w jakim stanie są dziewczynki. Nie pamiętam dokładnie, kiedy zauważyłem, że twarz Kai zalana jest krwią. Jej słowa "Ale ja za kilka dni mam urodziny" wciąż rozbrzmiewają w moich uszach.

Grenlandzkie psy (fot. Adam Jarniewski)

Po pewnym czasie psy wreszcie położyły się na pokrytym krwią śniegu, ale ani przez chwilę nie zaznaliśmy specyficznego spokoju, który znam z przerw na kawę podczas wycieczek z musheremi, którzy mają kontrolę nad swoim zaprzęgiem. Psy leżały z głowami skierowanymi w naszą stronę i cały czas miałem wrażenie, że tylko czekają na moment nieuwagi. Właściciel stał obok i chcąc rozładować napiętą atmosferę próbował nawiązać rozmowę, "Skąd pochodzisz?" zapytał między innymi, jakby to miało jakiekolwiek znaczenie w tym momencie. Zanim się trochę uspokoiłem, w jego kierunku poleciało mnóstwo niecenzuralnych uwag. Pytałem go między innymi, dlaczego wciąż jeździ zaprzęgiem, skoro na facebookowej stronie stowarzyszenia lokalnych musherów właśnie toczyła się zażarta dyskusja o tym, że jego psy atakują ludzi. My byliśmy po prostu następni w kolejce. 

Po około 20 minutach na skuterach śnieżnych przyjechali strażacy, którzy odwieźli nas do szpitala. Na szczęście wszystko zadziałało tak, jak powinno i mimo że wypadek miał miejsce w niedzielne popołudnie, na izbie przyjęć co róż pojawiały się kolejne pielęgniarki. Jesteśmy im za to bardzo wdzięczni. Zszywanie moich ran zajęło około dwóch godzin, dwa razy tyle opatrywano Kayę, której założono ponad 70 szwów. Musieliśmy również obciąć jej włosy, bo krwi, która w nich zakrzepła nie dało się już zmyć. Najmniej ucierpiała Niviyana, skończyło się na kilku drobnych ugryzieniach i dwóch nagich plamach na skórze głowy, śladach po wyrwanych z cebulkami pękami włosów. Następnie cztery doby spędziliśmy w szpitalu. 

Dziś, sześć tygodni od wypadku, nadal nie odzyskaliśmy pełni sił, ani fizycznych, ani psychicznych. W tym czasie dowiedzieliśmy się o co najmniej pięciu innych mieszkańcach, którzy zostali zaatakowani przez psy tego samego właściciela - również podczas wycieczek z turystami. Mieli więcej szczęścia niż my, nie zostali pogryzieni aż tak dotkliwie. Niektórzy zgłaszali to odpowiednim władzom. Niestety, nic nie zrobiono, aby powstrzymać psy, które tak upodobały sobie smak ludzkiej krwi. Według plotek, jeden z funkcjonariuszy stwierdził, że policja "nie może przecież przesłuchać psów". Brzmi to jak typowy, czarny grenlandzki humor. Trudno jest mi uwierzyć, by przedstawiciel władzy mógł palnąć taką głupotę. Przyjmijmy więc, że to tylko plotki.

15 psów, które mieliśmy wątpliwą przyjemność spotkać na naszej drodze, zostało później uśpionych. Niestety „w stajni” tego mushera jest ich jeszcze około 30, a "na podstawie samego ataku nie ma podstaw prawnych do uśpienia wszystkich osobników należących do właściciela zamieszanego w incydent". Innymi słowy, nadal może oferować turystom „smak grenlandzkiej kultury”. Hotel, który sprzedał tę wycieczkę, był gotów oferować kolejne przejażdżki zaraz po naszym wypadku. W mediach społecznościowych można było zobaczyć, że bardzo intensywnie wykorzystują ostatnie dni zimowego sezonu. Kluczowe słowa w opisie ich wycieczek to: „przygoda”, „zachowanie inuickiej kultury” i „pies - najlepszy przyjaciel człowieka.” 

Do dziś nie skontaktował się z nami właściciel psów. Nigdy nas nie zapytał, jak się czujemy i oczywiście nie usłyszeliśmy żadnych przeprosin. Nie wiem, czy to z powodu wstydu, czy może oczywistym wydaje się mu, że rodzinna wycieczka na trasach narciarskich wiąże się z ryzykiem bycia zagryzionym przez psy. Odpowiedzialność i konsekwencje leżą, przynajmniej na razie, po naszej stronie. Ani właściciel ani hotel, który sprzedał tę wycieczkę nie skontaktowali się z nami w sprawie odszkodowania. Czyżby faktycznie było tak, że zarobkowy przewóz psim zaprzęgiem nie był objęty ubezpieczeniem? Niewielkie zarysowanie samochodu wymaga podania numeru polisy, dlaczego nie dotyczy to sytuacji, gdy zarabiający na turystach musher wjeżdża swoim zaprzęgiem w lokalnych mieszkańców?

Hotele w Sisimiut wydają się całkowicie niezainteresowani naszą perspektywą i nikt nas nie pytał jak zachował się człowiek, którego zatrudniają do obwożenia swoich gości? Nie mogę przestać się zastanawiać, dlaczego nie zareagowali na liczne doniesienia o zaniedbywaniu jego psów i ich agresywnym zachowaniu wobec ludzi. Czy podjęli choćby najmniejszy wysiłek by sprawdzenie stan tych psów? Nie trzeba być weterynarzem, żeby zauważyć, że te psy nie mają się najlepiej. Większość z nich wygląda jak kudłaty kłębek nieszczęścia przekłuty łańcuchem do skał. Już po fakcie dowiedziałem się jak wiele kilometrów przejechały w dniach poprzedzających wypadek (kilkaset!). A chyba najbardziej szokujący jest fakt, że gdy turyści, którzy byli świadkami ataku, zostali odwiezieni do mushera, ten wprost ostrzegł ich, że jego psy mają tendencję do atakowania ludzi. To dlatego przewodnik wybrał nieco nietypową trasę, gdzie szansa na spotkanie ludzi była mniejsza. Wiem, że wypadki mogą przytrafić się nawet najlepszym, ale na tych saniach wszystkie kontrolki migały na czerwono.

Doświadczyliśmy strasznego ataku, a pisanie o tym było trudne, ale mam nadzieję, że ta historia przyczyni się do tego, że w środowisku właścicieli psów zaprzęgowych i wśród operatorów turystycznych podjęte zostaną się wszelkie możliwe środki, aby takie sytuacje nie miały miejsca w przyszłości. Często słyszy się, że turystyka ma pomóc w ocaleniu zanikającej kultury, ale być może warto zastanowić się, jak ta kultura powinna być sprzedawana. Kiedy tryby maszynki do zarabiania pieniędzy zaczynają się obracać, łatwo zapomnieć, że w tym przypadku mamy do czynienia z żywymi stworzeniami. Ktoś chyba powinien zadbać o to, żeby wszystko odbywało się w odpowiedni sposób, bez szkody dla psów i ludzi.

Psie miasto w Sisimiut (fot. Adam Jarniewski)

 

Tekst i tłumaczenie: Adam Jarniewski 

Oryginalny tekst ukazał się w Atuagagdliutit (AG, Grønlandsposten) w czerwcu 2023