
Następnego dnia w Nuuk meldują się dwa amerykańskie Herculesy – wielkie, wojskowe samoloty, z których wyjeżdżają czarne, opancerzone vany. Kolumna przejeżdża przez stolicę i parkuje pod nowym biurowcem w centrum, gdzie – jak krążą plotki – amerykański konsulat wykupił całe piętro. Te ciężkie fury na waszyngtońskich blachach to niecodzienny widok na ulicach jednej z najmniejszych stolic świata. W bagażnikach trochę sprzętu, który wyładowano z Herculesów, a na siedzeniach agenci służb specjalnych. Mają przygotować i zabezpieczać wizytę Ushy Vance – żony wiceprezydenta USA – oraz dwóch wysoko postawionych polityków: Mike’a Waltza, doradcy Trumpa ds. bezpieczeństwa i Chrisa Wrighta, ministra energii.
Nie muszę chyba tłumaczyć, jakie poruszenie wywołała już sama zapowiedź tej wizyty. Jej timing, z grenlandzkiej perspektywy, jest po prostu fatalny. A z amerykańskiej? Z całą pewnością – nieprzypadkowy. Jesteśmy świeżo po wyborach parlamentarnych, a w budynkach rządowych trwają rozmowy koalicyjne. Co więcej, niemal równolegle z ogłoszeniem wizyty z tych rozmów została wyproszona partia Naleraq – ta sama, która opowiada się za możliwie szybkim rozpoczęciem procesu uzyskiwania niepodległości przez Grenlandię oraz nawiązaniem bliższej współpracy z USA.
Jakby tego było mało, w najlepsze trwa kampania wyborcza do wyborów samorządowych mających odbyc się tuż po zapowiadanej wizycie. Przedstawiciele grenlandzkiego rządu poprosili więc stronę amerykańską o jej przesunięcie – przynajmniej do momentu, aż uformuje się nowa koalicja i lokalna scena polityczna nieco się ustabilizuje. Te apele zostały poparte i formalnie przekazane także przez władze duńskie. Amerykanie jednak uprzejmie je zignorowali, powołując się na to, że wizyta ma charakter prywatny, a zaproszenie otrzymali od innego podmiotu.
I tu w świat globalnej polityki na białym koniu, a raczej saniach, wjeżdża zrzeszenie Kalaallit Nunaanni Qimussertartut Kattuffiat czyli Grenlandzkie Zrzeszenie Hodowców Psów Zaprzegowych. Cała sprawa zaproszeń kręci się wokół sponsoringu Mistrzostw Grenlandii, których są organizatorem. Amerykański konsulat w Nuuk miał dorzucić się do (bardzo wysokich) kosztów organizacyjnych wydarzenia, co – przynajmniej w oczach amerykańskich polityków i lobbystów pracujacych nad zbliżeniem Grenlandii do USA– zostało odebrane jako forma zaproszenia. Od kilku dni wokół tych pieniędzy toczył się istny ping-pong. Organizatorzy zarzekali się, że nie przyjęli żadnych środków, ale grenlandzkie linie lotnicze potwierdziły, że faktura za transport psów z całego wybrzeża została wysłana na adres amerykańskiego konsulatu. W końcu wszystko wyszło na jaw i zarząd zrzeszenia przyznał, że pozwolił zapłacic fakturę, ale strona amerykańska obiecała, że wizyta sponsorów “nie będzie miała charakteru politycznego”. To szczyt naiwności, tym bardziej, że do mediów wyciekło również napisane kilka tygodni wcześniej zaproszenie dla Pete Hegsteh’a, sekretarza obrony USA, podpisane przez przewodniczcego zrzeszenia. Zaproszenie nie przeszło akceptacji w biurach grenlandzkiego rządu i ostatecznie nie zostało wysłane, ale mleko już się rozlało.

Wybranie przez Amerykanów akurat tej imprezy nie było według mnie dziełem przypadku, tylko doskonale zaplanowaną zagrywką. Te mistrzostwa to nie tylko prestiżowy konkurs dla lokalnych zaprzęgów – to żywy element grenlandzkiego dziedzictwa kulturowego i szybko ginąca tradycja. Amerykanie doskonale „odrobili lekcje”. Obecność drugiej damy miała zapewne zdobyć trochę sympatii i politycznych punktów wśród Grenlandczyków. To idealny pretekst do zaserwowania lokalnej społeczności tłustej porcji amerykańskiej dyplomacji w folklorystycznym opakowaniu.
Od momentu, gdy informacja o wizycie wyciekła do mediów, wszyscy zastanawialiśmy się, jak to w praktyce ma wyglądać. Bo choć mistrzostwa (tu zwane Avannaata Qimussersua) są dla nas ważnym wydarzeniem, to nie jest to finał Super Bowl. Nie ma VIP-owskich loży z podgrzewanym prosecco i Shakirą w przerwie. Co prawda jako zwieńczenie zawodów zaplanowano koncert - w naszej hali sportowej wystapili Nukannguaq Samuelsen i Edvard Nielsen Aronsen, ale wyszukując ich nagrań na jutubie sami zobaczycie, że styl i polot tych muzykantów raczej odbiega od tego, do czego przywykli goście zza oceanu.
Nie mniejsze emocje budziła cała logistyka. Czym przylecą? Czy grenlandzka pogoda pozwoli im w ogóle wylądować? Miasto już pękało w szwach – jest wysoki sezon turystyczny, do tego narciarze szykujący się na Arctic Circle Race, uczestnicy i rodzinz zaprzęgowych mistrzostw, a teraz jeszcze dziennikarze z całego świata. Hotele pełne, a prywatne kwatery windowały ceny do absurdu (10 tysięcy koron za noc).
Więc kto, u licha, zdecyduje się na przyjęcie naszych prominentnych gości i jak zamierzają dotrzeć nad zamarznięte jezioro Oqummuiannguup Tasia, gdzie rusza wyścig? Miejsce leży kawałek na wschód od miasta, a ostatnie dwa kilometry trzeba pokonać albo na piechotę, albo skuterem śnieżnym. Tylko kto im ten skuter wypożyczy? Nasz burmistrz oficjalnie odmówił przyjęcia delegacji, tłumacząc się trwającą kampanią wyborczą. Do tego co chwilę docierały do nas informacje, że lokalne biura turystyczne również grzecznie, ale stanowczo odmawiały współpracy tłumacząc się tym, że „nie chcą mieszać się w wielką politykę”. Także nasze muzeum narodowe, zapytane o możliwość ugoszczenia delegacji, odpisało, że każdy jest mile widziany – o ile kupi sobie bilet wstępu.

A to dopiero początek lokalnych dywagacji. Gdzie nasi goście będą oglądać zawody? Czy jak reszta kibiców staną na skałach, wypatrując startu, czy może rzeczywiście w jednym z tych czarnych vanów przywieźli rozkładaną lożę VIP z podgrzewanymi fotelami – a jeśli tak, to gdzie ją rozstawią, bo najlepsze miejscówki na skałach zajete na długo przed rozpoczęciem wyścigu. Poza tym jest stromo i ślisko, bez schodków i windy łatwo zaliczyć glebę, co zapewne szybko zostałoby uchwycone przez kamery lokalnej telewizji.

Było też sporo czysto praktycznych rozkminek, mniej lub bardziej śmiesznych, o tym, co się stanie, jeśli na zawody wpadnie ktoś prosto z polowania, ze strzelbą na plecach – bo tutaj to tak samo normalne, jak noszenie parasolki w w Nowym Jorku. Czy wtedy odstrzelą go snajperzy z obstawy Pani Vance? Mówiło się, że mają mieć oko nie tylko na myśliwych, ale też na tych, którzy pojawią się w grenlandzkiej wersji czapeczek MAGA: „Make America Go Away”, rozdawanych kilka dni wcześniej na ulicach Sisimiut. (Te czapeczki pojawiły się z reszta w polskiej przestrzeni memowe, co tylko świadczy o tym, że Sisimiut naprawdę stał się na chwilę pepkiem świata)
No i wreszcie pytanie najważniejsze – czy przybysze z kraju dotknietego ptasią grypą bedą mogli powstrzymać się przed wykupieniem wszystkich jajek w naszych sklepach i czy po załadowaniu ich na pokład, amerykańskie Herculesy będą w stanie oderwać się od bardzo krótkiego pasa startowego? A jeśli nie, to czy przypadkiem ich pasażerowie nie utkną tu na dłużej?
Tak, humor ratował nas w tych dniach wypełnionych niepewnością. Bo nagle, wbrew naszej woli, to nasze spokojne, odizolowane od świata zadupie stało się centrum globalnej gry. I choć próbowaliśmy z tego żartować, tak naprawdę niewielu z nas było do śmiechu. Wydarzenia zmieniały się z minuty na minutę, a ja po raz pierwszy od przeprowadzki na Grenlandię tak często odświeżałem internetowe strony serwisów informacyjnych. I nie byłem jedynym, który to robił. Emocje sięgnęły zenitu, kiedy pojawiła się informacja, że towarzyszyć Ushy Vance w podróży na Grenlandię ma sam wiceprezydent J.D. Vance. Wtedy wielu z nas pomyślało, że żarty się skończyły. Przykleiliśmy się do ekranów, czekając na potwierdzenie. I kiedy po kilku minutach pojawiła się wiadomość, że z bliżej nieokreślonych powodów delegacja rezygnuje z udziału w zawodach psich zaprzęgów i zamiast tego wybiera wizytę w amerykańskiej bazie wojskowej Pituffik – zbiorowo odetchnęliśmy z ulgą.
Wielu z nas po cichu liczy, że zapowiedź chłodnego przyjęcia miała swój wpływ na zmianę planów. Łudzimy się trochę, że do uszu Amerykanów dotarły nie tylko wieści o planowanych na czas ich wizyty protestach, ale też o tych wszystkich praktycznych kłodach rzucanych im pod nogi – braku hoteli, niechętnych operatorach, odmowach ze strony lokalnych instytucji. Być może w pewnym momencie uznali, że to nie jest najlepszy moment na kurtuazyjną ofensywę.
W tak zwanym międzyczasie, gdy my śledziliśmy każdą plotkę o ich przyjeździe, w Nuuk dopięto polityczne układanki. Powstała szeroka koalicja złożona z czterech partii. Jak wspominałem wcześniej – tylko jedna wyleciała za burtę: Naleraq, proamerykańska i konsekwentnie pchająca temat szybkiego rozpoczęcia procesu uniezależnienia Grenlandii. Pozostałe partie, choć w swoich programach również mają zapisany cel, jakim jest niepodległość, zdecydowanie różnią się tempem, w jakim chcą go osiągnąć.
Wszyscy wiemy, że to nie koniec tej geopolitycznej szachownicy. Prędzej czy później na lotnisku pojawi się kolejny Hercules lubTrump znowu wstanie lewą nogą i wypali coś o aneksji. Większośc Grenlandczyków do tej pory nie wiedziało co ten termin w ogóle znaczy, dziś słyszymy go częściej niż prognozę pogody. Uwierzcie mi – po tych ostatnich tygodniach niepewności, podsycanych plotkami, przeciekami i politycznym teatrem – jesteśmy już tym wszystkim cholernie zmęczeni.
Przeczytaj również:
Kiedy Trump chce twojej wyspy. Od czapeczek MAGA do referendum o niepodległości.
Zobacz naszą ofertę wycieczek na Grenlandię